Ma se Sara fedele i inne śmieszne rzeczy - czyli recital dyplomowy

Trochę nie wiedziałam od czego zacząć, więc zaczęłam od zdjęcia. Spojrzałam własnie na nie i po raz kolejny uświadomiłam sobie, że świat się kręci i nie zatrzymuje. Że życie biegnie, a ja idę sobie spacerkiem. Tutaj też świat gnał, a ja wędrowałam, nic się nie zatrzymało, nic nie było takie samo, a mój tata i aparat potrafili jakoś ten dysonans pięknie uchwycić.

To bardzo osobliwe uczucie, kiedy człowiek sobie uświadamia, że już niedługo, za parę dni, po raz pierwszy stanie na scenie, na której to on będzie najważniejszy, podczas gdy zawsze występował tylko na zbiorowych koncertach. Normalny, pewny siebie człowiek myśli pewnie "no, nareszcie!", ale takie spojrzenie nie jest w moim stylu. Moja automatyczna myśl to "O matko, ale dlaczego ja?" mimo tego, że przecież recital dyplomowy należy się każdemu dyplomantowi jak psu zupa.

Kiedy rano, przed dyplomem, jeszcze w szlafroku, nieumalowana, pisałam list z podziękowaniami dla pani Beaty, uświadomiłam sobie, że od egzaminu wstępnego minęły dokładnie cztery lata i jeden dzień (dzisiaj już dwa dni). Taka wtedy byłam inna, wystraszona, perfekcjonistyczna. Zupełnie nie wiedziałam co mnie czeka, ile trudów i ile piękna, i że na koniec stwierdzę, że te cztery lata w muzyku, to niezwykły dar i że to właśnie teraz jestem bardziej sobą niż kiedykolwiek.

Przede mną jeszcze druga część egzaminu, ta trudniejsza (moim zdaniem oczywiście) z historii muzyki. Teroretycznie powinnam teraz siedzieć i wkuwać, ale adrenalina jeszcze ze mnie schodzi, dlatego postanowiłam ją tutaj pokazać i pochwalić się. Pewnie zadziwia cię, drogi czytelniku tytuł tego wpisu. Już wyjaśniam. Jest to najzabawniejszy fragment całego recitalu według mnie i mojej mamy. Oczywiście jest to z arii starowłoskiej, ale my znalazłyśmy tutaj ukryty polski. Trudno jest nam jednak zdefiniować czym są fedele. Może ktoś z was ma pomysł?

Komentarze

Popularne posty